Przez przypadek zakwalifikowałam sie do drugiego etapu Karierosfery. Zdobyłam 7 pkt, próg wyniósł 6. Szkoda tylko, że ja na temat biznesu, marketingu i ekonomii gówno wiem, a wynik zawdzięczam umiejętnościom strzeleckim i intuicji. Chyba nie zgłosze sie na drugi etap (6 kwietnia), nie chcę się do reszty skompromitować.

Spodnie mi się na dupie przecierają, chodzę obdarta jak dziad kalwaryjski. Szans na poprawę sytuacji finansowej nie ma. Wydałam kasę na gazety, czipsy i inne produkty z glutaminianem sodu, legendarnym wzmacniaczem smaku. Znów pod koniec następnego tygodnia będzie mi żołądek do kręgosłupa przyrastał.

Ponadto wkurwiłam się ostro na genetyce (pomijam to, że genetyki w żaden sposób nie da się powiązać z dietetyką i jest to zbytek szczęścia w programie studiów).

Przejdźmy jednak do rzeczy. W piątek było kolokwium. Moim skromnym zdaniem powinno być tak: nie nauczyłes sie to nie zaliczasz. Proste i jakże słuszne. A nie kombinowanie, matactwo, cwaniactwo i zeszyty na kolanach. Przy jednym stoliku baba sterczy non stop (w tym przypadku to był MÓJ stolik), a przy innym nie ma nikogo i studenci tworzą sobie radośnie pracę zbiorową. Co prawda nawet gdyby odeszła od mojego stolika to i tak bym nie ściągnęła, bo ściągać nie lubię i uznaje to za oszustwo. Jednak jestem za tym żeby pilnować wszystkich sprawiedliwie, a nie znowu ja jedna uczciwie nie zaliczę, a inni owszem i tylko ja wyjdę na tępą idiotkę.

Zresztą genetyka, podobnie jak połowa zajęć na tym kierunku, nadaje się tylko do wypierdolenia w Kosmos. Etyka, biochemia, chemia, parazytologia itp.itd. Oraz na deser jakieś 300 godzin praktyk, podczas których będę jeździć na szmacie po szpitalnym korytarzu albo zapierdalać jak Murzyn na plantacji bawełny w kuchni szpitalnej... na co to komu?

Pytanie za sto punktów: w jaki sposób św. Tomasz z Akwinu, którego postać była prezentowana na etyce wpłynie na moja karierę zawodowa? w chujaki na pewno! jakbym chciała sobie poczytać o tym gościu to sobie wejdę na Wikipedię. Zapewne ma tam bardzo obszerny artykuł.

Albo biochemia: sprytnie zmienili nazwe na biochemię żywności, a skrypt ten sam co na biochemii ogólnej na farmie. Enzymy lizosomalne, helikazy, pirogroniany - nigdy więcej nam się to nie przyda, dwa dni po egzaminie nie będę pamiętać żadnego wzoru. Więc się pytam uprzejmie: po co męczyć się tym dziadostwem?

Parazytologia. Wymienili nazwy leków, którymi leczy się parazytozy. Zajebiście, taka ciekawostka z zycia zwierząt, nie? Tylko ja po skończeniu dietetyki nie mam mocy sprawczej by je zastosować na pacjencie. Po kiego chuja potrzebna mi informacja czym się leczy tasiemczyce czy inwazje Trichinella Spiralis skoro nigdy z niej nie skorzystam?

Poza tym uwazam za głupote usprawiedliwianie wszystkich nieobecnosci drukami L4. Człowiek nie może po prostu zaspać, źle się czuć, być psychicznie do niczego. Nie ma tak łatwo. Nie byłeś na zajęciach to musisz zapieprzać do lekarza i lizać mu dupę żeby łaskawie wypisał druczek L4, bo świstek musi być (wierzcie mi - żaden lekarz nie jest skory do takich poświeceń). Albo kombinować lewe zwolnienie, przy pomocy kartki papieru, drukarki i stempla wyciętego z ziemniaka. No paranoja. Dorośli ludzie muszą się tłumaczyć gdzie byli, co robili, czemu się na zajęciach nie pojawili. Nawet w gimnazjum nie było takiej inwigilacji, chociaż wtedy byłam bezmyślna gówniarą i nadzór jak najbardziej mi się należał.

I oto będzie kolejne pokolenie krętaczy i łapówkarzy. Nigdy się tego nie pozbędziemy z tego kraju, skoro nawet państwowy uniwersytet promuje taki styl bycia.

Gdyby wykłady były przeprowadzone w sposób ciekawy, a prowadzacy reprezentowali sobą jakieś wartosci i wykazywali inwencję twórczą, to chodziłabym na nie bez przymusu. Tylko, że wykład najczęściej wygląda tak: baba siedzi przed komputerem i czyta slajdy. Slajdy to oczywiście książka przepisana do PowerPointa. Nic, absolutnie nic nie dodaje od siebie. Ja dziękuję bardzo za takie zajęcia. Książkę to ja mogę sobie przeczytać leżąc pod kołdrą i zagryzając ze smakiem kabanosa.

Ostatnie zastrzeżenie mam do sposobu prowadzenia ćwiczeń z żywienia człowieka. Musimy siedzieć trzy godziny na dupie w dusznej sali i napierdalać w kalkulatory żeby policzyć wszystkie wartości odżywcze danego jadłospisu. Można by to było zrobić w 1,5 godziny w domu w Excelu, ale kto z Zakładu Dietetyki wpadnie na tak genialny koncept i wprowadzi go w życie? Zapewne nikt, bo wtedy połowę pracowników trzeba by było wywalić na zbitą twarz.

Gdzie tu sens? Czemu to wszystko ma służyć? Chyba tylko temu żeby mnie maksymalnie wkurwić.

dziękuje za uwagę
amen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz